Relacja z H-31 - Trasa Piesza

Paweł Pakuła

WSPOMNIENIA AMATORA, CZYLI
MÓJ PIERWSZY "HARPAGAN"

 

O Ekstremalnym Rajdzie na Orientację "Harpagan" rozgrywanym gdzieś na Pomorzu po raz pierwszy przeczytałem w nieistniejącym już (niestety) magazynie "Survival". Jego cel to przejść 100 km w 24 godziny (dwie pętle po 50 km ) lub przejechać rowerem dystans 200 km w czasie nie dłuższym niż 12 godzin. Wszystko w zróżnicowanym terenie (przez lasy, łąki, wzgórza itp.), z kompasem (lub busolą) i mapą. Start na trasę pieszą ustalony był na godzinę 21 wieczorem tak, że połowę dystansu należało pokonać nocą. Na mecie czekano do godziny 21 następnego dnia.

Już wtedy myślałem o wzięciu udziału w podobnej imprezie. Potem na jakiś czas sprawa ucichła aż nagle przechodząc obok jednostki wojskowej w Toruniu zobaczyłem plakat o zbliżającej się 31 edycji Harpagana. Rajd miał odbyć się 21 - 23 kwietnia 2006 roku w Bożympolu Wielkim. Pomimo, że nigdy wcześniej nie brałem udziału w biegach na orientację i moje doświadczenie przedstawiało się żałośnie miałem wielką chęć spróbować. Zawsze lubiłem dużo biegać i chodzić po lesie z aparatem fotograficznym a w opinii własnej i znajomych miałem mocne nogi. Wahałem się jeszcze do ostatnich dni, ponieważ nie miałem butów trekingowych tylko zwykłe sportowe "Sprandi". Myślałem, że w razie deszczu będę załatwiony. Ponadto mam napisać pracę magisterską a z tym jestem jeszcze daleko w polu. Na kilka dni przed imprezą przeglądałem stronę internetową "Harpa", czytałem wszelkie informacje, regulamin, opinie. Najważniejsza jednak była prognoza pogody a ta nie napawała optymizmem. Miało padać. W końcu jednak chęć spróbowania wzięła górę. Już wiedziałem, że pojadę.

Na trening nie było już czasu, więc pozostało zgromadzić niezbędne wyposażenie i zebrać możliwie wiele informacji. Na szczęście jeszcze wcześniej spotkałem kolegę z roku, który brał udział w jesiennej edycji "Harpagana" z przed kilku miesięcy. Żałował, że tym razem nie jedzie (z braku czasu), ale mogłem go wypytać jak to jest na "Harpie". Radził kupić jakąś maść rozgrzewającą, talk do stóp, i dużo par skarpet. Proponował też bym kupił sobie własną, dokładną mapę i korzystał z niej, byle nie na punktach kontrolnych (było to niedozwolone). Te ksera map, które rozdają organizatorzy miały być kiepskiej jakości. Pomysł ten odrzuciłem, bo to jak przejść grę wpisując kody - nie ma satysfakcji. Latarkę "czołówkę" już miałem. Kupiłem jeszcze busolę, talk, trochę żarcia na drogę, wodę, jakieś "pałerejdy" (napoje energetyczne) i cukierki "Kopiko" (zawierają kofeinę i szybko stawiają mnie na nogi). Do tego krem do stóp, różne typy plastrów i igłę do przekuwania odcisków wraz z zapalniczką do dezynfekcji. Zainwestowałem też w stuptuty - osłony na dolną część spodni. Wziąłem też nieprzemakalną (w moim mniemaniu) kurtkę, trochę ciuchów, śpiwór i karimatę. Przed deszczem postanowiłem zabezpieczyć się biorąc oprócz kurtki drugą parę butów. Były to, co prawda pseudo-sportowe "Heavy Duty" ale za to dobrze rozchodzone. Spakowałem wszystko i byłem gotowy do drogi. Wszelkie formalności miałem załatwić na miejscu. Ostatnią piosenką, jakiej przypadkowo słuchałem przed wyjściem był kawałek Chrisa Kordy - When it Rains. Jego refren brzmiał: "When it rains, don't do away" (gdy pada, nie odchodź). Przesądny nie jestem, ale potraktowałem to jako jeszcze jeden znak, że będzie lało.

Na miejsce dojechałem z trzema osobami, które także jechały na "Harpagana". Był to ojciec (jak się później okazało maratończyk) z synem (licealistą) z Torunia oraz maturzysta z Bydgoszczy. Wszyscy jechali pierwszy raz. Ich ogłoszenie o dwóch wolnych miejscach z Torunia znalazłem w Internecie. W ten sposób szybko, tanio (samochód na gaz), wygodnie i w miłej atmosferze jechaliśmy na miejsce. Po drodze biłem się z myślami jak to będzie. Z mapą i busolą kiedyś trochę chodziłem, ale nigdy na aż tak długie trasy i nigdy nocą. Etapu nocnego bałem się najbardziej. Myślałem, że fizycznie wytrzymam. Bałem się też, że rozłożyć mnie mogą buty, które po którymś kilometrze "przestaną być wygodne". Raczej nie łudziłem się, że przejdę całość, ale postanowiłem dojść jak najdalej. Zbliżając się do miejsca zawodów przyglądaliśmy się na występujący tu kaszubski krajobraz. Byłem zaskoczony bardzo pagórkowatym terenem, nieraz z bardzo stromymi zboczami. Kojarzył mi się bardziej z Górami Świętokrzyskimi niż z Pomorzem. Ktoś przed wyjazdem przestrzegał mnie, bym przygotował się na pagórki, bo tam jest morena. Nie myślałem, że aż takie.

Przybyliśmy do szkoły w Bożympolu Wielkim w piątek około osiemnastej. Na miejscu sprawnie i szybko załatwiliśmy formalności. Będąc pierwszy raz na podobnych zawodach z ciekawością przyglądałem się ludziom, którzy tu przybyli; jak byli ubrani i jak wyposażeni. Jedni to jak ich roboczo nazwałem "typ komandosów". Nie było ich zbyt wielu. Poubierani od stóp do głów w wojskowe maskujące mundury, z dodatkowym wyposażeniem u boku, manierki, jakieś kamizelki szturmowe z mnóstwem kieszeni. Inni z kolei to "typ maratończyka". Ubrani bardzo lekko, sportowe buty, przewiewne lekkie spodnie i lekką, sportową bluzę. Typ trzeci, to ubranie "na turystę". Trekingowe buty, kijki, ubrani w polary i górskie kurtki. Była też cała masa (właściwie większość) ludzi ubranych pośrednio (tak jak ja). Dominowali ludzie młodzi, ale było też sporo osób w średnim wieku. Dziewczyny wcale nie należały do rzadkości. Wiele osób przybyło w kilkuosobowych grupach. Wszystkich startujących było ponoć prawie tysiąc.

Mieliśmy jeszcze trochę czasu do startu, więc wykorzystałem go na przepakowanie się, przebranie, i zapamiętanie, co i gdzie mam w plecaku, by nie tracić czasu na szukanie czegoś w trakcie rajdu. Zastanawiałem się czy nie zabrałem, aby za dużo (mój plecak wydawał się dużo większy niż innych), ale ostatecznie stwierdziłem, że wszystko co spakowałem będzie potrzebne. Przygotowałem nogi zasypując je talkiem i ubierając dobre skarpety. Rozłożyłem się na karimacie dając odpocząć ciału przed czekającym go wysiłkiem. Zastanawiałem się czy iść z ludźmi, z którymi przyjechałem czy też samemu. Z jednej strony nie chciałem być dla nikogo kulą u nogi z drugiej strony nie chciałem też być przez nikogo spowalniany. Dylemat ten rozwiązał się sam na starcie; w tłumie ludzi zgubiłem swoich towarzyszy i zmuszony byłem radzić sobie sam.

Na kilka minut przed startem dostaliśmy mapy. Większość trasy prowadziła przez lasy. Tak z "czołówką" na głowie, z plecakiem na plecach i busolą na szyi czekaliśmy na sygnał startu. Było już całkowicie ciemno. Niepokoiła mnie mżawka, która co prawda była niewielka, ale mogła przekształcić się w deszcz. W końcu padł sygnał do startu i ruszyliśmy. Część od razu biegła, inni szli. Ja biegłem pamiętając porady kolegi, który proponował, by do pierwszego punktu przebiec, bo ludzi na "jedynce" (punkt kontrolny nr 1) miało być tak dużo, że trzeba będzie czekać w kolejce na podbicie karty. Z kierunkiem przez kilka pierwszych punktów kontrolnych nie było problemów, wystarczyło obserwować sznur światełek i za nimi podążać. Na początku próbowałem iść całkowicie samodzielnie wierząc tylko busoli i mapie. Jednak mijałem mnóstwo dróg i ścieżek, których na mapie nie było. Wiedząc "mniej więcej" gdzie jestem szedłem za innymi, na tzw. "przylepca". Jest to może i dobra metoda pod warunkiem, że ci inni wiedzą gdzie idą. Pech chciał, że przykleiłem się do ludzi, którzy podobnie jak ja nie byli przekonani, w którym kierunku podążać. Byłem całkowicie zdezorientowany (od jakiegoś czasu przestałem kontrolować mapę) i zacząłem panikować. Miałem przed oczami wizję, że nawet do pierwszego punktu kontrolnego nie dotrę i zejdę z trasy. Co ja powiem znajomym, którym już obwieściłem, że jadę na "Harpagana". Taki wstyd. Do tego teren po którym biegliśmy był prawie górski. W końcu jednak znaleźliśmy "jedynkę". Nie było tam wcale aż takiego tłumu i szybko ruszyłem dalej. Postanowiłem już tym razem bardziej pilnować mapy. Przyzwyczaiłem się, że na "pięćdziesiątce" (skala mapy 1: 50.000) są zaznaczone tylko niektóre, leśne drogi a nie wszystkie; oraz, że droga, która wije się wśród pagórków na mapie jest prosta jak drut. Szedłem do "dwójki", co chwila spoglądając na mapę. O właściwym kierunku marszu upewniały mnie osoby idące tym samym tropem za mną i przede mną. Na szlaku ciągle jeszcze był tłum. W którymś momencie przed "dwójką" znowu straciłem przekonanie, na której z leśnych ścieżek jestem. Znowu więc podczepiłem się pod innych. Szedłem za nimi, ale w nagle coś mi przestało pasować: szliśmy według busoli w kierunku na "trójkę", co potwierdziły też numery na słupkach w lesie (las podzielony jest na działki, które mają swoje numery. Numery te wypisane są na betonowych słupkach na narożnikach działek). Okazało się, że w zacząłem iść za ludźmi, którzy właśnie zaliczyli "dwójkę" i szli już do kolejnego punktu. Klnąc na swoją głupotę wróciłem więc biegiem w kierunku na "dwójkę". Po drodze pytałem idących gęsiego uczestników rajdu, "którędy to do dwójki". Gdy ją znalazłem zobaczyłem, że nie tylko ja jestem zakręcony i niedoświadczony. Ktoś przede mną na "dwójce" kasował uparcie "trójkę". Inny zapomniał busoli. Jeszcze inny zgubił mapę. Później spotkałem młodego chłopaka, który nie mógł zgłosić się na punkt, bo zgubił swojego opiekuna (młodzi uczestnicy rajdu musieli obowiązkowo startować ze starszym opiekunem). Trasa na "trójkę" była bardzo łatwa o ile ktoś tak jak ja zdecydował się nadłożyć nieco drogi idąc "asfaltówką" od zachodu przez Świchówko. Nie było już takiego tłumu jak na początku. Szedłem z grupą ludzi, ale tym razem nie miałem już wątpliwości gdzie jestem. Zacząłem nabierać optymizmu i wiary w siebie. Niestety mżawka zgodnie z moimi obawami zmieniała się w deszcz. W międzyczasie zrobiłem szybką przerwę na zmianę skarpet i wysmarowanie stóp talkiem. Do "trójki" trafiliśmy bezbłędnie. Miałem już za sobą 20 km a buty ciągle były wygodne. Niestety na punkcie zgubiłem ekipę, z którą szedłem i znowu idąc trochę "na przylepca" trochę samemu skierowałem się do "czwórki". Niedaleko "czwórki" zaczęły się problemy; wraz z dwójką innych uczestników postanowiliśmy odłączyć się od peletonu i pójść lepszą trasą - na skróty. Ta "krótsza droga"okazała się prowadzić na bagna. Wróciliśmy więc do reszty i tym razem bardziej ufając innym niż sobie, skacząc prze jakiś rowy lub przechodząc po przerzuconych nad nimi pniach dotarliśmy jakoś do "czwórki". Trudno było ją znaleźć, był to chyba najtrudniej dostępny punkt z pierwszej pętli. Później usłyszałem, że ktoś tam narzekał, że to nie tu powinien stać punkt tylko skrzyżowanie bliżej. Nie wiem ile w tym prawdy. Grunt, że jakoś ten punkt znaleźliśmy. Wtedy rozpadało się na dobre. Moja kurtka, w którą wierzyłem, że jest nieprzemakalna okazała się przemakalna. Czułem, że coraz bardziej nasiąkam wodą. Studziło to coraz bardziej mój zapał do dalszej rywalizacji. Jeden z chłopaków, z którymi szedłem chciał na "czwórce" zostać i zapierał się, że nigdzie nie idzie. Jego towarzysz namawiał go na dalszą drogę argumentując, że jak się tylko wyjdzie z lasu to większość drogi do "piątki" to tylko "asfalcik". Wychodząc z "czwórki" wraz z innymi nie mając już sił szukać innej drogi przeszliśmy przez jakieś pole uprawne. Dalej rzeczywiście trasa była łatwa o ile ktoś postanowił nadłożyć trochę drogi idąc łukiem od południa przez Dąbrówkę Małą. Wtedy już z powodu błotnistej drogi i przemoknięcia przestałem mieć ochotę na jakiekolwiek "na przełaj" i pokochałem "asfaltówkę". Na szczęście powoli wstawał świt. Do "piątki" dotarłem już kompletnie przemoknięty i zziębnięty. Pomyślałem, że tę imprezę tę na bank odchoruję w łóżku. Na "piątce", po 32 km spotkałem swoich towarzyszy, z którymi przyjechałem z Torunia. Nie musiałem pytać wiele - ich miny mówiły wszystko. Przemoknięci, zziębnięci i zniechęceni pogodą przygotowywali się do wyjścia na kolejny punkt. Już nie myśleli o przejściu całej trasy a jedynie o zaliczeniu pierwszej pętli. W kiepskich nastrojach ruszyliśmy w dalszą drogę.

Po drodze przeżyłem największy kryzys rajdu. Wlokłem się jakoś, ale zastanawiałem się czy nie zostać już na "szóstce" jak do niej dojdę, nie prosić by mnie ktoś odwiózł, czy nie wezwać jakiejś taksówki. Moja super kurtka przemokła całkowicie, przemokła też bluza, którą miałem pod nią i a także następna. Ręce mi zgrabiały i ledwo dałem radę zacisnąć palce na długopisie by wpisać na karcie godzinę dotarcia na punkt. Zziębniętych rąk nie miałem gdzie ogrzać, bo kieszenie, wszystkie, jakie miałem były całkowicie mokre. Z trudem schylałem się by zawiązać sznurówki. Nogawki spodni były mokre. Stuptutów w porę nie założyłem a zanim się obejrzałem nie było już sensu. Przemokła mi też przednia część spodni na udach wraz z kieszeniami. Tylko tyłek pozostawał jeszcze suchy, więc do tylnej kieszeni włożyłem wilgotną już komórkę. Niewiele lepiej miał się mój plecak. To, co było w zewnętrznych kieszeniach i klapie przemokło. Na szczęście miałem drugie buty i cieszyłem się bardzo, że je zabrałem. Ponieważ moje "Sprandi" były mokre (jeden z butów umoczyłem w bagienku przed "czwórką") przebrałem je na zapasową parę "HD". Niestety ubrałem do tego tanie skarpetki z "CCC" i czułem jak przy każdym kroku noga przesuwa się w bucie. Wiedziałem, że powstanie otarcia lub odcisku będzie tylko kwestią czasu. Trasę jeszcze kontrolowałem, ale byłem tak zmęczony i nieprzytomny, że gdy jeden z moich towarzyszy twierdził, że jesteśmy zupełnie gdzie indziej niż sądzę łatwo mu uwierzyłem. Potem okazało się, że on też pobłądził i w końcu wylądowaliśmy w PGR w Chynowie. Gdzie jesteśmy dowiedzieliśmy się od zdziwionych i przyglądających się nam z zainteresowaniem mieszkańców owej wsi. Około piątej rano odebrałem telefon od koleżanki z Irlandii, która prosiła mnie bym w końcu zablokował klawiaturę w komórce, bo już piąty raz dzwonię do niej w środku nocy.

Potem kryzys stopniowo mijał. Deszcz przestawał padać aż w końcu ustał całkowicie. Przekąsiłem jakieś kanapki, dobrałem się do cukierków "Kopiko", które postawiły mnie na nogi. Zapijałem je "pałerejdem". Założyłem też pozostawiony w zapasie sweter.

Od Chynowa bezbłędnie trafiliśmy do "szóstki". Tym razem ja prowadziłem i nie miałem problemów z orientacją. Pomagałem nawet innym spotkanym po drodze "zbłąkanym owieczkom". Powoli wracała pewność siebie i chęć do walki. Ranek pozwolił nam podziwiać piękny leśny, pagórkowaty krajobraz poprzecinany ścieżkami i wąwozami. Niestety marsz zaczęli trochę opóźniać moi towarzysze. Maratończyk dawał radę i szedł razem ze mną, ale licealiści mieli już dosyć. Siadali kiedy tylko mogli i wlekli się niemiłosiernie. Usprawiedliwiali się, że i tak nie mamy już co wychodzić na drugą pętlę, bo za słaby mamy czas. Nie liczył się już dla nich wynik, chcieli tylko dojść do mety. Tak powolnym krokiem dotarliśmy w końcu do punktu widokowego gdzie umiejscowiona była "siódemka" (było ok. godz. 10tej rano). Tam usłyszeliśmy, że pierwsza osoba była na "siódemce" o 4.17. Z stamtąd skierowaliśmy się do szkoły. Razem z maratończykiem zostawiliśmy wlekących się licealistów (na ich prośbę) i ruszyliśmy do punktu ósmego w Bożympolu Wielkim, dla nas ostatniego. W międzyczasie wyschło mi częściowo ubranie, i odzyskałem humor i chęć do rywalizacji. Nie bolały mnie jeszcze mięśnie, ale pojawił się już nieunikniony odcisk. Lekko kusztykając dotarliśmy do półmetka o 11.10 rano. Przeszliśmy 49.5 km . Razem z błądzeniem i nadkładaniem drogi będzie z pewnością kilka kilometrów więcej. Na tym postanowiliśmy zakończyć. Zdaliśmy karty i poinformowaliśmy, że schodzimy z trasy. Usprawiedliwiałem się przed samym sobą, że i tak już nie ma czasu na przejście całości, że jestem cały przemoczony i mam bolący odcisk na śródstopiu oraz, że moi towarzysze będą zaraz wracać a ja z nimi. Nie chciałem się przyznać, że wymiękłem. Teraz podziwiam, tych, którzy wychodzili na trasę pomimo, że nie mieli już czasu by w całości ją ukończyć. Sam żałuję, że nie walczyłem do końca, że nie poszedłem choćby tylko na "dziewiątkę" i "dziesiątkę". Oba te punkty były jeszcze całkiem blisko bazy i można było je zaliczyć. Ponoć podniosłoby to znacznie rezultat w końcowej klasyfikacji.

Po zjedzeniu ciepłego obiadu, godzinnej drzemce i odebraniu pamiątkowych dyplomów wyjechaliśmy do Torunia.

Dziś, dzień po, nie mogę jeszcze przestać myśleć o rajdzie. Było super. Pomimo, że pokonałem tylko pięćdziesiątkę jestem z siebie zadowolony. Jeszcze nigdy tyle nie przeszedłem. Warunki były trudne. Ktoś tam narzekał, że "czwórkę" za bardzo schowali albo stała nie tam gdzie powinna. Że za trudno ją było znaleźć. Ja myślę, że skoro to rajd ekstremalny to ma być trudno i już. Jak komuś nie pasuje to niech się wybierze na łatwiejsze rajdy. Zaraz po przyjeździe bolały mnie stopy. Dziś nie mam nawet zakwasów. Bardzo bym chciał wystartować w kolejnej edycji "Harpagana" lub w podobnej imprezie. Do tego czasu chcę poćwiczyć orientację w terenie nocą i uzupełnić wyposażenie. Bogatszy o doświadczenie będę starał się nie popełnić już tych samych błędów.

 

Paweł Pakuła, 23 kwietnia 2006 r., Toruń