Relacja z H-31 - Trasa Piesza

Maciej Bazała

Subiektywna relacja z ERnO Harpagan 31

 

O imprezie na orientację, zwanej Harpaganem, usłyszałem już dawno, w czasach, kiedy byłem na studiach. Poznałem wtedy w górach Maćka Sokołowskiego, intensywnie działającego w środowisku Klubu Imprez na Orientację "Neptun" w Gdańsku; w tym też znakomitym towarzystwie spędziłem trzy górskie sylwestry (Bieszczady, Beskid Niski, Masyw Śnieżnika). Bardzo sympatycznie wspominam również Karola Kalszteina. W tamtych czasach jednak myślałem raczej o przebywaniu w górach i o wspinaniu. Imprezy na orientację wcale mnie wówczas nie interesowały. Pomimo serdecznych zaproszeń, nie skorzystałem ze szkoleń - a szkoda. Przez lata wiele się zmieniło. Sokół skończył studia i zajął się swoim Biurem Turystyki Aktywnej (jak wiemy, nakręcił bardzo fajną relację z H 30), a ja, bywając w innych miejscach z innymi ludźmi, spotykałem "na autdorze" ekipy "Kompasu", przekazując pozdrowienia dla starych znajomych. Acha, zdarzyło mi się też przypadkowo spotkać Sokoła w terenie - gdzie? Oczywiście, w Sokolikach.

Zatoczyłem jednak w końcu koło, zmieniając do pewnego stopnia profil zainteresowań działalnością w terenie (dziecko, praca, mniej dni wolnych w ciągu.) i zacząłem startować w imprezach, takich jak rajdy przygodowe i Harpagan. Ściślej mówiąc, po jesiennym Emmet Crossie 2005, H 31 był moją drugą w życiu imprezą na orientację.

Po tym przydługim sentymentalnym wstępie, przejdę do konkretów. H 31 niesamowicie mi się podobał, tym bardziej, że ukończyliśmy z kolegą Krzyśkiem z UKA trasę pieszą na 10 i 11 miejscu.

Już w pociągu TLK z Warszawki miałem wysoką adrenalinę, tym bardziej, że przez wiele godzin wiedliśmy ożywioną dyskusję w towarzystwie z przedziału - tym samym straciłem szansę na planowane 3 godziny snu. Po drodze opadło mnie wiele pozytywnych wspomnień: dawnych - podczas przejazdu przez Trójmiasto oraz niedawnych - podczas oczekiwania na SKM w Wejherowie. (ta dygresja dla nielicznych wtajemniczonych, którzy być może przeczytają tę relację).

W końcu stawiliśmy się z Krzyśkiem i z wieloma innymi z tego samego pociągu w Bazie Rajdu w Bożepolu Wielkim - przyznam, że miałem tremę - w końcu na temat imprez na orientację miałem bardzo ograniczoną wiedzę. W bazie rajdu tłumy - a przecież nie przybyli jeszcze wszyscy. Od pierwszej jednak chwili widać było, że to impreza o długoletniej tradycji i że organizacja stoi naprawdę na wysokim poziomie. Udało nam się spoziomować na godzinę, ale i tak emocje nie pozwalały zasnąć.

Po zdaniu plecaków do szatni spojrzałem na Krzyśka: o 1 cm wyższy, 10 kg lżejszy. Windstopper soft-shell + czapeczka wełniana, a na niej założona już tikka XP z doiodą luxeon + lekkie buty maratońskie + delikatny pas biodrowy z 0,5 l isotonikiem, symbolicznymi batonikami, cukierkami i kompasem wielkości kciuka - oj, chyba go nie dogonię z moim deuter speed-lite'm 600, 2 litrami soku z miodem i cytryną, skarpetami na zmianę, helm-capem, kanapką, batonami i apteczką, większym kompasem i myo XP. Nic to. Jakoś to będzie. Dobrze przynajmniej, że zrezygnowałem z kijków trekkingowych - ma być "fast&light"!

Z Krzyśkiem zgubiliśmy się już na starcie, tzn. mieliśmy tak odległe numery startowe, że na mapy oczekiwaliśmy w różnych sektorach. Przez to nie mogliśmy się odnaleźć w tłumie przeszło 600 osób. Spotkaliśmy się dopiero przed PK7; ale po kolei.

Rajd zacząłem od wyprzedzania wielusetmetrowego węża uczestników - robił wrażenie - zadziwiające, że istnieje taka maniakalna impreza, na którą zjeżdżają się tak duże ilości ludzi - nie tylko z całej Polski; ale także z zagranicy! Wyprzedziwszy peleton, zlokalizowałem tramwaj, kierujący się ambitnym tempem w pobliże punktu. Nie dowierzając własnym umiejętnościom nawigacyjnym, dołączyłem do tej grupy. Niestety - skręciliśmy o jedną przecinkę za późno i na poszukiwaniu PK1 straciliśmy co najmniej 30 minut. Kiedy już wreszcie dotarliśmy do PK1 stwierdziłem, że wyglądał on jak Rynek Starego Miasta latem - tłum ludzi + nocna iluminacja. Mimo tego, podbicie karty startowej i odnotowanie uczestnika przez obsługę przebiegło nad wyraz sprawnie.

Po drodze na PK1 namierzyłem dwóch kolegów, którzy wydali mi się zbornymi napieraczami. Jak się później okazało, byli to Robert i Przemek z Janowca Wielkopolskiego. Uczyli matematyki w miejscowych szkołach, Robert zrobił na mnie wrażenie swoją życiówką w maratonie (3h 5 min), zaś Przemek zdeklarował się raczej jako bajkers. Zgodzili się na połączenie sił, zastrzegają tylko, że oni mają zamiar biec - pomysł ten bardzo mi odpowiadał. Ruszyliśmy na PK2 - drogami, trzymając się kierunku, pokazywanego przez igłę magnetyczną. Biegnąc, wzbudziliśmy wiele pełnych dezaprobaty komentarzy (po co biec? to nienormalne!), raz nawet, wskutek złego skrętu, mijaliśmy powtórnie tę samą grupę - dopiero mieli powód do szyderstw! Jak się jednak z upływem czasu okazało, nasza taktyka była słuszna. Kierując się doborem dróg na azymut, dotarliśmy do asfaltówki w miejscu, w którym zaczynała się optymalna droga w kierunku PK2. Z niej po pewnym czasie skręciliśmy w system przecinek, które oczywiście nie zgadzały się z mapą i plątały się w podmokłym terenie. Ostatecznie bez większych problemów pokonaliśmy tę przeszkodę terenową i wkroczyliśmy na drogę, wyprowadzającą bezpośrednio na PK2 - tu znowu sporo ludzi i znowu sprawna rejestracja i perforacja. PK2 zlokalizowany był, o ile mnie pamięć nie myli, w sąsiedztwie rezerwatu z pięknymi drzewami - żałowałem, że nie miałem okazji cieszyć się tym miejscem za dnia (trzeba tu wrócić z synkiem)!

Teraz dłuuugi przelot na PK3. Sprawnie doszliśmy przecinkami do asfaltu, gdzie mieliśmy w planie podkręcenie tempa. Niestety, Przemek, biegnąc w zróżnicowanym terenie, doznał urazu przeprostnego stawu kolanowego. Nie dość, że nie mógł biec, to jeszcze zaczął kuleć. Szczęściem jednak nie zapomniałem zabrać do plecaka mini-apteczki, w której znajdował się ketonal - po 15 minutach od przyjęcia leku, Przemek stwierdził, że ból mija, a po 20 minutach już biegliśmy dalej. Teoretycznie oczywiście, powinien odpuścić ten rajd, bo nie wiadomo, jakie będą długoczasowe konsekwencje powtarzającego się urazu. Ostatecznie sprawnym tempem minęliśmy miejscowość o wiele mówiącej nazwie PGR Wódka i skręciliśmy na zachód, by wzdłuż granicy lasu dotrzeć do drogi, prowadzącej w pobliże punktu. Tradycyjne, w bezpośredniej bliskości punktu pomyliliśmy przecinki, dostaliśmy się pomiędzy rozlewiska, ale ostatecznie bez większej straty czasowej sperforowaliśmy na PK3.

Nie tracąc czasu, od razu kontynuujemy przecinkami i drogami na PK4. Obrane drogi leśne wiodły nas w pożądanym kierunku. Dobry przyjaciel kompas radośnie ustawiał igłę dokładnie tam, gdzie znajdowało się potwierdzenie naszego zorientowania w terenie. Biegliśmy spokojnie. W międzyczasie ledwo wyczuwalne siąpienie deszczu stało się całkiem intensywną mżawką. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że pod tym względem będzie tylko gorzej i że padać będzie do późnego rana. Tymczasem zbliżaliśmy się do punktu - otaczały nas wysokie drzewa, po obu stronach lśniły w trybie "boost" tafle wody, a my w oddali dostrzegliśmy ognisko. W ten sposób bez problemu stanęliśmy na PK4. Nie wiedziałem, że w istocie punkt zlokalizowany jest w środku bagna, przypadkowo dostaliśmy się na niego wygodną groblą, że załoga punktu wcześniej o mały figiel nie utopiła samochodu w błocie, i że wydostanie się z niego w optymalnym kierunku przysporzy nam przygód. Rzeczywiście - idąc z mocną ekipą czeską, najpierw zatoczyliśmy okrąg, nie mogąc znaleźć dobrej drogi przez mokradła, a potem zdesperowani naparliśmy skokami z kępy na kępę. Po kilku chwilach świetnej zabawy wyszliśmy z lasu na otwarte zaorane pole. Nim do wygodnej drogi, z której ewidentnie wzdłuż granicy lasu i dalej w oczywista przecinkę, wprost na PK5. Tu sprawna perforacja i bez zbędnych komentarzy przecinkami na azymut w kierunku asfaltówki. Brzmi to wszystko lakonicznie, ale z upływem godzin robiło się coraz bardziej zimno i mokro. Soft-shell przemókł, zgrabiałe ręce nie były w stanie utrzymać długopisu, tylko w nogach nie czułem zmęczenia i buty, choć mokre, nie były przesiąknięte wodą (polecam salomonki XA Pro). Niestety, działanie ketonalu u Przemka zaczynało słabnąć. On jednak, pomimo dolegliwości, dzielnie napierał. Wstawał zimny i mokry poranek. Skręciliśmy w długą i nieewidentną przecinkę, mijając znowu jakieś tajemnicze rozlewiska, ogromne drzewa i przekraczając sanktuaria przyrody. Już blisko do PK6, ale wciąż w niepewności - czy tędy nasza droga? Ostateczne wychodzimy wprost na punkt. Tu dowiadujemy się, że przed nami zameldowało się zaledwie kilkanaście osób. Hm, nieźle! Szczególnie, jak na pierwszy raz. Napieramy dalej!

Kilkaset metrów za PK6 Przemek kuleje coraz mocniej. Dodatkowy ketonal już nie ma szans pomóc, a tramalu nie dostanie, bo zaśnie na stojąco. Czy starczy wytrzymałości do końca pierwszej pętli? Nagle zza zakrętu, na rozwidleniu dróg, pojawia się szczupła postać bez plecaka i z zadowoloną miną. Już wiecie kto? Cześć Krzysiek! Ucieszyłem się, bo sądziłem, że znacznie mnie wyprzedzi. Połączyliśmy siły.

Następny PK, według opisu - punkt widokowy, a na kolejnym pagórze wieża przekaźnikowa. Nie mieliśmy wątpliwości, dokąd iść. Nie śpieszyliśmy się zanadto. Droga sama prowadziła na PK7. Po dotarciu do niego stwierdziliśmy, że po raz kolejny punkt kontrolny zlokalizowany był w niezwykle atrakcyjnym miejscu. Skoro już tylko kilka kilo do końca pierwszej pętli, a do tego z górki, postanowiliśmy biec. Minęliśmy krótki fragment leśny, w poprzek przez drogę, dalej znów wąski pas lasu i dukt do Bożepola. Na ostatnim odcinku poryw fantazji: ścignęliśmy zaoranym polem, wzdłuż drutów telefonicznych, idącą równolegle grupę nabieraczy. Na półmetku zameldowaliśmy się mokrzy, ale szczęśliwi i to na wysokiej pozycji (chyba 12 i 13). Dziewczyny przy perforatorze z uznaniem przyjęły naszą decyzję o kontynuacji rajdu. Podobno uczestnicy masowo wycofują się z rywalizacji, ze względu na przemoczenie i ziąb.

W bazie spędziliśmy zbyt dużo czasu - aż godzinę, ale jakoś tak się zeszło. Było po prostu strasznie fajnie. Czułem się znakomicie, Krzysiek też, jeszcze nieszczególnie zmęczeni, piliśmy, jedliśmy i komentowaliśmy. Deszcz osłabł.

Druga pętla zapowiadała się nie mniej atrakcyjnie. PK9, według mapy, prosto jak strzelił. I tu pierwsza (kolejna) pułapka - PGR znacznie rozrósł się w komercyjne przedsiębiorstwo hodowlane, a my straciliśmy cenne minuty na błądzeniu wzdłuż płotu. Okrężną drogą dostaliśmy się do leśniczówki, skąd szlakiem turystycznym na południe w pobliże punktu. Po drodze w zawrotnym tempie mijali nas zjeżdżający z Góry Jelenia rowerzyści - na następnym Harpaganie startuję na trasie mieszanej! Droga stawała się coraz bardziej stroma. Wreszcie dotarliśmy na punkt - był najpiękniej położony ze wszystkich: na jednym z najwyższych wzniesień w okolicy, skąd można było ogarnąć wzrokiem pagóry pętli nocnej - robiło to wrażenie! Obsługa punktu na dole, a perforator. oczywiście nie gdzie indziej, jak tylko na szczycie wieży widokowej! Sama radość!

Po sperforowaniu pobiegliśmy w dół zbocza drogą podejściową. Dalej decyzja: czy wracać na most do Bożepola, czy kontynuować wzdłuż Łeby; o! jest mostek na mapie! I tu kolejna pułapka. Znowu daliśmy się nabrać Karolowi. Mostek był, owszem, ale dawno temu i na mapie. Obecnie istnieją tylko jego smętne fundamenty. Ponieważ żal nam było czasu, poświęconego na przedostanie się przez łąki nadrzeczne, zaczęliśmy szukać przeprawy - a nuż znajdzie się zwalone drzewo? Mijają minuty. Długie minuty. Łeba meandruje i oddaje boczne odnogi. Tworzy system wysepek. Jakieś przejścia bocznych strug po kamieniach. Zamoczyłem but. W desperacji zaczynam namawiać Krzyśka na rzucenie się w nurt rzeki, on jednak przytomnie zauważa, że nie dość, że o tej porze roku Łeba ma głębokość co najmniej 1,5 m , to do tego płynie całkiem bystro. Jeszcze chwila i za kolejnym zakolem wyłania się. leżący na brzegu szkielet! To jednak pozostałości leśnego zwierzęcia. Na rozlewiskach głośno skrzeczy 9 żurawi. Wreszcie jest! Gruby, przyjazny pień. Po nim przekraczamy Łebę i na drugim brzegu zmieniam skarpety. Potem krzyżujemy asfaltówkę i napieramy na PK10, który znajdujemy bez problemu. Ależ straciliśmy czasu nad rzeką!

Kolejny cel - PK11. Znowu kawał drogi. Wybieramy wariant leśny. Niewiele pamiętam. Wąwozy. Piękna przyroda. Robimy nie tylko kilometry w poziomie, ale także i metry w pionie. Mija nas na rowerze kolega napieraj.pl. Dzieciaki w wiosce z otwartymi buziami. Problemy z punktem. Droga kończy się ślepo, tworząc pętlę. Konsternacja. Upieram się, żeby wracać 2 km , Krzysiek mówi o schodzeniu do doliny. Jak się okazało, miał rację - dosłownie u naszych stóp, w głębokiej niecce stał namiot + lampion! A już było nerwowo.

Odprężenie, ale i zmęczenie. Idziemy na pd-zach. Strome, zalesione stoki. Fantastyczne przekroczenie rzeki po mostku przy leśniczówce, będącej kiedyś młynem. Zaczynamy odczuwać zmęczenie. Sztywność mięśni. Kiedy robi nam się zimno, podbiegamy - to rozgrzewa i ułatwia dalszy marsz. Dalej Osiek, Kętrzyno i wzdłuż linii kolejowej na PK12. 10 min straty na błądzeniu w poszukiwaniu właściwej przecinki. Wreszcie PK12 i perforacja. To już 78 km - oczywiście odległości optymalne, pomiędzy punktami to fikcja, a do tego dochodzi błądzenie - wolę nie myśleć, ile tak naprawdę zdeptałem.

Dopadają nas pomału kryzysy - u Krzyśka objawiają się one tym, że milknie zupełnie i stara się maksymalnie skoncentrować na mapie, natomiast u mnie albo nadmierną gadatliwością bez sensu, albo całkowitym wyłączeniem i podsypianiem. To ile do końca? 21 km ? To półmaraton - Krzysiek tyle to Ty biegasz w 1h 30 min (nawet się zaśmiał!).

Przed nami PK13 - pechowy. Na początku było nawet nieźle. Dobrze skręciliśmy z asfaltówki i szliśmy przecinkami. Potem biegamy chaotycznie i nie możemy namierzyć PK. Jak się później okazało, mieliśmy go w zasięgu wzroku! Ponieważ nie mogliśmy znaleźć PK13, zdecydowaliśmy się na restart - wejście w przecinkę od strony szosy. Jakie wielkie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem przed sobą dość duże jezioro! Teraz już wiem, że jeziora na mapie, która jest czarno-białym xero, są łudząco podobne do poziomicy, szczególnie wtedy, gdy nazwę jeziora zasłania wielka cyfra 13. W końcu jednak osiągnęliśmy punkt. Uff. jeszcze tylko 14 i 15, a dalej baza.

PK 14 łatwy - przy moście, prosty przelot duktem leśnym. W drodze na ten punkt zgłębiamy cudny las bukowy (wiosna wciąż bardzo spóźniona). Perforując, dowiadujemy się od obsługanta, że przesunęliśmy się o jedno miejsce w górę.Jeszcze tylko ostatnie snikusie znikają w naszych brzuchach.

I dalej. Wzdłuż tajemniczych zarośniętych torów. Potem głębiej w las, w kierunku drogi, biegnącej granicą kultur. Wypłaszamy z krzaków stada saren i jeleni. Mijamy kolejny sejmik żurawi. Znów w plątaninę duktów leśnych. Dołącza młodszy kolega, poruszający się dotychczas samotnie, ale bardzo sprawnie, posiadający zresztą tytuł Harpagona. W którą dróżkę skręcić z głównej? Wszyscy zdecydowaliśmy się na tę samą, tylko że Krzysiek uważał, że to dopiero pierwsza od południa, a ja, że ostatnia na północ. Rację znowu miał Krzysiek, choć praktycznie na jedno wychodziło. W ten sposób zaliczamy ostatni punkt! Mamy spory zapas czasu. o ile nie dojdzie do nagłych zachorowań, powinniśmy zdążyć grubo przed upływem czasu. Mimo tego nie siadamy, nie odpoczywamy dłużej - zbyt wiele kosztuje pozbieranie się po krótkim rozluźnieniu.

Znów przez wysoki las bukowy docieramy do drogi, która wyprowadza nas. do Bożepola! Ostatnia pokusa - piwko w sklepie przy stacji - została odparta. Kilometr, dzielący nas od mety, przebiegamy. Na metę wbiegamy z głośnym okrzykiem tryumfu. Czas: 22godz. 54 min, tj. 10 miejsce - nieźle, jak na pierwszy raz.

Jeszcze tylko odbieram plecak i wchodzę na salę gimnastyczną, czyli do sypialni - dziesiątki ciał, porozrzucanych po podłodze - jak po Grunwaldzie: "zali cały Zakon tu leży?" Szybko wpełzam do śpiwora i zasypiam. Nie obudzi mnie nawet rozdanie dyplomów.

Podsumowując: Harpagan to wspaniała impreza, podczas której ścigant ogarnia swoją fizycznością rozległe przestrzenie wspaniałych okoliczności przyrody. Na trasie mieszanej to sycenie się przestrzenią jest pewnie jeszcze pełniejsze, choć nie połączone z tak ogromnym wysiłkiem (mam wrażenie, że trasa mieszana jest mniej wyczerpująca). Świetna organizacja, wspaniała atmosfera. Jedynie wolałbym nie być zobowiązany do wpisywania w kartę startową godziny zaliczenia punktu, orgowie mieli jednak swoje powody, stawiając taki wymóg. Stare, nieaktualne mapy, z fałszywą numeracją przecinek, były w istocie uatrakcyjnieniem - to rozumiem. Zmieniłbym natomiast jedną rzecz: zaangażowanie mass-mediów. Harpagan to impreza ogólnopolska - wszyscy powinni o niej usłyszeć! Byłaby to wspaniała promocja produktu.

Dlaczego rajd ukończyło tak mało osób? Chyba z powodów pogodowo-sprzętowych. Gdy jest mokro, nie da się długo napierać w butach turystycznych (nieprzemakalność goretexu to mit...), a i lekkie skórzane buty do biegania po asfalcie nie są nalepsze, szczególnie u cięższych osób. Z kolei nie każdgo stać na kupowanie butówdo rajdów przygodowych. Podobnie nie każdego stać na ubranie się w polary, które grzeją nawet wtedy, gdy są mokre. Z drugiej jednak strony buty same nie napierają i żeby wystartować w Harpaganie, trzeba trochę pobiegać i potrenować orientację. Na pewno potrzebna jest też odrobina szczęścia.

Jesienią wybieram się na trasę mieszaną. Do tego czasu chcę przebiec 2-3 maratony. Do zobaczenia na trasie.

 

Maciek