- Dominik Gorzała (445) -

Relacja z trasy pieszej 30 edycji Harpagana

Rytel 14 – 16 październik 2005

 

    H 30 był moim piątym już, kolejnym startem na trasie pieszej. Za wszelką cenę chciałem potwierdzić swoją wiosenną dobrą dyspozycję i po raz drugi w całości pokonać setkę. Pomimo jednak doskonałej organizacji tym razem na uczestników czekała pewna niespodzianka. Tuż przed imprezą baza została przeniesiona z Czerska do Rytla. Ażeby przybyć na czas jak zawsze byłem zmuszony wyruszyć we wczesnych godzinach przedpołudniowych. Wszak z Siedlec na Kaszuby jest spory kawałek drogi. Nie mniej całą siedlecką ekipą, na dwa samochody stawiliśmy się grubo przed startem. Na trasę pieszą zamierzaliśmy wystartować czteroosobowym składem. W rowerowej wystartowali zaś trzej zawodnicy oraz jeszcze dwaj turystycznie. Po rejestracji zaplanowałem sobie kilka godzin drzemki. Niestety za nic nie mogłem usnąć. Przed startem natomiast nie chciało mi się wstawać. W koncu jednak po drobnych przygotowaniach udaliśmy się na miejsce startu, które zostało wyznaczone przed sceną GOKu, pomiędzy Brdą a jej kanałem. Po długim oczekiwaniu nadszedł upragniony moment startu. My jednak wyruszyliśmy z poślizgiem gdyż za nim wszyscy otrzymaliśmy mapy cała grupa była już daleko w przodzie. Tym sposobem, chcąc nie chcąc zamykaliśmy stawkę, znajdując się na szarym koncu. Droga do PK1 nie nastręczała żadnych problemów nawigacyjnych. A zatem równo „asfaltując” o 21:40 dotarliśmy na miejsce. Czas nie najlepszy ale dopiero się rozkręcaliśmy. Po opracowaniu planu dalszej trasy ruszyliśmy bez zwłoki przed siebie. Najpierw skrajem lasu a następnie na przełaj przez pole ażeby trafić we właściwą przecinkę. Po odnalezieniu tejże, dalsza droga była już bardzo prosta w dosłownym tego słowa znaczeniu. Tym sposobem o 22:50 zameldowaliśmy się na PK2. Na punkcie spotkaliśmy wiele odpoczywających osób. My jednak po obraniu wariantu dalszej drogi ruszyliśmy przed siebie. Najpierw skierowaliśmy się ku osadzie Lukowo. Utrzymując dalej kierunek południowo – wschodni dotarliśmy do nadleśnictwa Twarożnica. Tutaj mieliśmy pewne problemy nawigacyjne, które jednak szybko udało się przezwyciężyć. Po osiągnięciu jeziora Swidno obeszliśmy je od zachodu oraz południa docierając do drogi, która doprowadziła nas na punkt. Na PK3 stawiliśmy się o 0:19. Dalsza trasa na czwórkę prowadziła wygiętym ku wschodowi łukiem. Trudno byłoby się bowiem przedzierać na wprost przez niepewny, podmokły teren. Dlatego też kolejno przez Dąbki, Kurcze i Bagna dotarliśmy do Rzepicznej. Po minięciu tejże miejscowości obraliśmy odpowiednią przecinkę i po chwili znaleźliśmy się na PK4. Zegary wskazywały godzinę 1:44. Tradycyjnie, nie zatrzymując się dłużej na punkcie ruszyliśmy dalej. Ponownie czekał nas dłuższy odcinek „asfaltowania”. Niestety od tego momentu nasza grupa zaczęła się co nieco rozciągać. Staraliśmy się jednak utrzymywać spójność. Po minięciu wschodniego skraju jeziora Białe ponownie zapuściliśmy się w lasy. Przecinką dotarliśmy do leśnej drogi, którą to dotarliśmy do piątki. Na PK5 stawiliśmy się po nieco ponad godzinie wędrówki o 2:46. Na kolejny punkt czekała nas jednak długa droga. Nie mniej najpierw lasem dotarliśmy do miejscowości Biała. Po chwili ponownie zapuściliśmy się w lasy, chcąc jak najkrótszą drogą osiągnąć miejscowość Klocek. Tutaj zdecydowaliśmy się na bezpieczny odcinek polegający na „asfaltowaniu” do Legbądu. W tejże miejscowości napotkaliśmy pewne problemy lecz po chwili znaleźliśmy się na odpowiedniej leśnej drodze, mającej doprowadzić nas do Fojutowa. Tymże sposobem po 2,5 godzinie drogi o 5:16 zjawiliśmy się na akwedukcie, gdzie znajdował się PK6. Należy przyznać iż płynące jedna nad drugą, dwie rzeczki zrobiły niesamowite wrażenie. Utrzymujące się ciemności sprawiały jednak iż nie w pełni mogliśmy podziwiać ten unikatowy na skalę krajową zabytek architektoniczny. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej. Droga na PK7 nie była już jednak tak oczywista jak co niektóre poprzednie odcinki. Najpierw zatem idąc lasem wzdłuż kanału dotarliśmy do mostu. Następnie przemierzając lasy osiągnęliśmy północny skraj miejscowości Lutom. Mniej więcej w tym momencie zaczęło się wyraźnie rozjaśniać. Tymczasem za Zukowem odbiliśmy we właściwą przecinkę, która swoim łukowatym biegiem doprowadziła nas do PK7 nad jeziorem Spierewnik. Była godzina 7:34. Teraz pozostawało nam już tylko dotrzeć do bazy. Wybraliśmy odrobinę dłuższy lecz pewniejszy, wschodni wariant dojścia do Rytla. Ten odcinek jednak definitywnie podzielił naszą ekipę. Nasi debiutanci wyraźnie odczuwali już poniesiony trud. Mi natomiast zaczęła lecieć krew z nosa. Było to bardziej uciążliwe aniżeli groźne a wynikało z przeziębienia z którym przystąpiłem do imprezy. Nie mniej do bazy docieraliśmy w kilkuminutowych odstępach. Ja zawitałem tam o 8:44 i oczywiście zadeklarowałem chęć wyjścia na drugą pętlę. Z naszej czwórki na dalszą drogę zdecydowało się już jednak tylko troje. Paweł postanowił zakonczyć swój udział po pierwszej pętli. Natomiast Milena, Krasnal oraz ja po kilkunastu minutach wyruszyliśmy dalej. Osobiście nie zmieniłem niczego, nawet skarpetek. Uznałem iż skoro jest dobrze to nie ma potrzeby tego zmieniać. Zapakowałem jedynie do plecaka nowy zapas wody oraz prowiantu po czym dzierżąc w dłoni nową mapę ruszyłem w drogę. Dojście do PK9 nie nastręczało większych problemów. Po obraniu kierunku północno – zachodniego szybko przekroczyliśmy trakcję kolejową. Następnie dróżką prowadzącą skrajem lasu doszliśmy na punkt. Była godzina 9:42. W tym miejscu Milena postanowiła zrezygnować. Mimo wszystko i tak mogła być zadowolona ze swojego pierwszego występu. Już zatem tylko we dwójkę weszliśmy w przecinkę wychodzącą bezpośrednio z punktu. Tak oto dotarliśmy w okolice PK10. Po osiągnięciu leśniczówki Pleciono bez większych problemów znaleźliśmy się wkrótce na PK10. Była godzina 10:31. Na punkcie odpoczywało kilkoro piechurów. Z zasłyszanych rozmów można było wywnioskować iż ów punkt nie był najłatwiejszym do odszukania. Muszę przyznać iż umiejscawianie punktów na granicach kultur nie należy do moich ulubionych. Tym razem nie mieliśmy jednak żadnych problemów. Zaraz ruszyliśmy w dalszą drogę. Tymczasem Krasnal wyraźnie opadł z sił popadając w poważny kryzys. W tym wypadku nawigacja spoczęła całkowicie na mnie. Po opuszczeniu lasów znaleźliśmy się na otwartym terenie. Do punktu postanowiliśmy dotrzeć trasą wiodącą przez miejscowość Krzyż a następnie na wschód od niej. Na mapie wszystko się zgadzało tak iż mogliśmy pewnie iść przed siebie. Ostatecznie na PK11 zjawiliśmy się o 12:01. W dalszą drogę miałem jednak wyruszyć sam. Krasnal mocno już odczuwając trudy wędrówki postanowił zrezygnować. Ruszyłem zatem sam kierując się bezpośrednio na północ. Poruszając się prostymi jak drut przecinkami po pewnym czasie dotarłem do harpkładki na rzece Niechwaszcz. Z tą chwilą skonczyły się na pewien czas rozległe lasy. Co do harpkładki to pomimo swej niestabilności stanowiła ona prawdziwe błogosławienstwo dla piechurów chcących dotrzeć do PK12. Przebycie Niechwaszcza wpław stanowiłoby bowiem nie lada wyzwanie. Jak już wspomniałem na rzece konczyły się lasy lecz zaraz za nią rozpoczął się okropny piach. Przemierzanie tej niezwykle piaszczystej drogi było dosyć męczące. Z drugiej strony stanowiło pewnego rodzaju masaż dla obolałych stóp. Tak oto dotarłem do miejscowości Zamość. Zaraz też znalazłem się po jej północnej stronie. Stąd już przy świetle dziennym PK12 był widoczny z daleka. Po dotarciu na punkt wybiła 13:23. Miałem zatem jeszcze sporo czasu w zapasie a do przebycia pozostało już tylko niespełna 25 kilometrów . Uświadomiłem sobie iż realnym jest osiągnięcie mety przed zmrokiem. To też stało się moim celem. Chciałem uniknąć przemierzania lasów po zmroku kiedy to nad wyraz szybko upływający czas oraz nasilające się zmęczenie przy choćby jednym poważniejszym błędzie mogły mnie pozbawić szans ukonczenia trasy. Bez zbędnej zwłoki ruszyłem zatem przed siebie. Zauważyłem iż podążył za mną jeden z piechurów. Postanowiłem dotrzeć do mostu niejako na przełaj. Orientację ułatwiał otwarty, chociaż nieco pofałdowany teren. Do mostu zmierzała spora grupa piechurów rozciągnięta w długiej kolumnie. Można powiedzieć iż przed miejscowością Bielawy spełniałem poniekąd funkcję „motorniczego”. Po przekroczeniu głównej drogi ponownie wkroczyłem w rozległe kompleksy leśne, które miałem opuścić dopiero w Rytlu. Tuż przed PK13 przyłączył się do mnie podążający dotychczas z tyłu piechur. Od tej pory wraz z Grześkiem miałem zdobywać kolejne punkty. Na PK13 byliśmy o 14:34. Moja co nieco zabryzgana krwią twarz, a szczególnie nos sprawiły iż obsługa punktu z pewnymi oporami pozwoliła mi z braku kubków napić się wody bezpośrednio z baniaka. Cóż jednak miałem począć. Od półmetka co jakiś czas nękały mnie drobne krwotoki. Tymczasem ruszyliśmy dalej. Najpierw od północy dotarliśmy do leśniczówki Olszyny a następnie do miejscowości o tej samej nazwie. Niezwykle uczynni mieszkancy wypytując o cel naszej wędrówki usilnie chcieli nas skierować na południe do Rytla. My jednak wcześniej musieliśmy jeszcze zaliczyć ostatnie dwa punkty. W tym samym czasie, mniej więcej około 85/86 kilometra dopadł mnie najpoważniejszy kryzys na całej trasie. Bardzo chciałem sobie odpocząć gdzieś na skraju drogi. Miałem już bowiem serdecznie dosyć brnięcia przez bardzo grząskie piachy. Cel był jednak wytyczony – dotarcie do mety przed zmrokiem. Nie mogłem sobie zatem pozwolić ażeby chwilowa słabość wzięła górę. Oświadczyłem jednak Grześkowi iż zamierzam zrobić sobie przerwę i żeby szedł dalej sam. Ten jednak przekonał mnie do dalszej drogi. Ciągnąc się zatem nieco z tyłu napierałem przed siebie. Z naszej dwójki to ja jednak dbałem o mapę i właściwą nawigację, naprowadzając nas na punkty. Ta niejako podwójna odpowiedzialność nie była jednak ciężarem. W duchu cieszyłem się iż oto poprzez kolejne starty nabyłem tak potrzebnego doświadczenia w tym kierunku. Kiedyś bowiem to ja ciągałem się za innymi, zdając się na ich sprawną nawigację. Teraz zaś mogłem nie tylko w pełni samodzielnie dotrzeć do celu lecz pomóc także i innym. Nie mniej wkrótce skonczyły się męczące piachy a wraz z nimi poszedł w zapomnienie niedawny kryzys. Po chwili też o 15:47 znaleźliśmy się na PK14. Punkt ten obstawiały sympatyczne dziewczyny, które na PK4 częstowały piechurów czekoladą. Nijak jednak nie mogłem się doszukać w tym miejscu granicy kultur, znajdującej się w opisie. Na mapie może jeszcze coś tam widniało lecz w rzeczywistości punkt znajdował się w środku lasu. Nie było jednak żadnych wątpliwości iż bez zwłoki powinniśmy ruszać dalej. Tak też uczyniliśmy. Droga na PK15 nie przedstawiała się nazbyt skomplikowanie. Poza tym nasze tempo pomimo przebytych już kilometrów oraz obolałych stóp śmiało mogliśmy uznać za jak najbardziej zadowalające. Pomimo tego zmęczenie sprawiało jednak iż nie mieliśmy specjalnej ochoty na rozmowę. Podczas wspólnej wędrówki zamieniliśmy niewiele zdawkowych zdan. Nie mniej wzajemne towarzystwo służyło nam obydwu. Tym oto sposobem po osiągnięciu osady Okręglik znaleźliśmy się na ostatniej prostej do punktu. Na PK15 zjawiliśmy się o 17:04. Twardo trzymając się obranej taktyki zaraz też ruszyliśmy dalej. Pozostawało teraz tą lub inną drogą osiągnąć metę. Najładniej – najpewniej na mapie przedstawiała się trasa najpierw centralnie prowadząca na wschód a następnie na południe do Rytla. Wyraźnie było jednak widać iż nie należy ona do najkrótszych. Na początku postanowiłem iż na przełaj, lasem przedrzemy się do głównej drogi. Grzesiek wówczas już chyba całkowicie zdał się na mnie. Asfaltówkę osiągnęliśmy jednak nieco na południe od odchodzącej w las drogi. Zarzuciłem zatem pierwotny plan i postanowiłem za wszelką cenę dotrzeć do bazy jak najkrótszą drogą. Była ku temu solidna podstawa w postaci Kanału Brdy. Pozostawało bowiem kierować się do Rytla wraz z jego biegiem. Skierowaliśmy się zatem na Mylof. Liczyłem na to iż w miarę szybko uda nam się namierzyć jakąś drogę biegnącą wzdłuż kanału. Mapa nie przedstawiała się jednak zbyt przejrzyście do tego obszaru. W koncu jednak obrana, boczna droga doprowadziła nas do kanału a następnie przyjęła zgodny z nim, południowo – wschodni kierunek. Tym samym meta była już o krok. Po dotarciu do linii kolejowej naszym oczom ukazały się pierwsze zabudowania Rytla. Pogratulowaliśmy sobie przebycia całej trasy i podziękowaliśmy za wspólną drogę. Ostatni odcinek postanowiłem sobie zafiniszować. Tak oto ostatnie 1,5 kilometra pokonałem biegiem, licząc iż może uda się jeszcze wyprzedzić kogoś na ostatnich metrach. Metę osiągnąłem o godzinie 18:25. Tym samym udało mi się pokonać setkę w 21 godzin 25 minut, czym o blisko dwie godziny poprawiłem swój wynik z Sierakowic. Miejsce zająłem jednak nieco dalsze aniżeli pół roku wcześniej. Stosunkowo liczna grupa piechurów spotykana na drugiej pętli sprawiała jednak iż można było się domyślać dużej, wyższej od średniej liczby osób, które dotrą do mety. W niczym nie zmienia to jednak faktu iż byłem i jestem niezmiernie zadowolony ze swojej 50 lokaty. Na mecie czekali już na mnie znajomi. Następnie przyszedł czas na pożywny bigos z „wkładką” oraz toaletę. Niewiele brakowało a przespałbym uroczyste zakonczenie rajdu. Ponownie nie załapałem się na losowanie drobnych upominków. Opadłe emocje sprawiły iż odczuwałem nieodpartą senność. Po odebraniu certyfikatu myślałem zatem już tylko o wbiciu się do śpiwora i błogim śnie. O 4:00 czekała nas już jednak pobudka. Po spakowaniu bagaży ruszyliśmy w drogę powrotną do naszych domów. Z Rytla wywoziliśmy moc niezatartych wrażen związanych z kolejną, niezwykłą harpaganową przygodą, którą było nam dane przeżyć.